Rano! Pakujemy się do pickupa ,plecaki na dach .Objeżdżamy teren Bagan zbierając kolejnych turystów podobnie jak my ruszających w stronę jeziora Inle. Robi się cokolwiek ciasno więc kulimy się starając zająć jak najmniej miejsca. W końcu po godzinie docieramy do dworca ,przepakowujemy się . Autobus warcząc i sapiąć cierpliwie pnie się przez serpentyny dróg. Po ośmiu godzinach docieramy do Nyaungshwe. Miasteczko połączone kanałem z Inle jest główną bazą wypadową nad jezioro. Zakwaterowujemy się w hoteliku Quinn Inn ,przy samym kanale. Mnóstwo długich łódek ,długie promienie zachodzącego słońca, widok niczym w Wenecji. Niezwykle miła i sympatyczna obsługa hotelu udziela nam wszystkich potrzebnych informacji. Ruszamy w miasto ,które jak wszystkie miejscowości tej części świata jest chaotyczne, brudne, ciemne, miejscami śmierdzące….jednocześnie uśmiechnięte, sympatyczne ,uduchowione to wszystko dzięki tubylcom, a może religii , która nakazuje szukać szczęścia w sobie…może dzięki wszechobecnemu mingalaba(dzień dobry).
Zarezerwowane jeszcze wczoraj rowery czekają na nas już od poranka. Śniadanie i ruszamy drogą po grobli do malowniczego, drewnianego klasztoru Shwe Yaunghwe Kyaung i podziwiamy dzieło wspaniałych snycerzy a opiekunowie świątyni zapraszają nas na herbatkę. Zwiedzamy pagodę pełną nisz z maleńkimi figurkami Buddy, upamiętniającymi darczyńców świątyni. Odnajdujemy tu również polskie nazwiska. Ruszamy w stronę jeziora mijając po drodze zalane wodą pola ryżowe, obserwując wieśniaków sadzących tą najważniejszą dla Azji roślinę. Mijają nas chłopcy jadący na wołach, prowadzonych na pastwiska. Marek zabiera nas do miejscowej szkoły , gdzie mamy okazję podejrzeć mnicha prowadzącego zajęcia dla ok. 50 małych uczniów. Starsza pani wyjaśnia nam meandry systemu edukacyjnego w Birmie opartego przede wszystkim na szkołach buddyjskich. Trwa właśnie końcowy egzamin i dzieci będą miały wakacje. Pedałujemy , droga wije się pod górę bo zmierzamy w stronę Red Mountain Estate, jednej z dwóch winiarni znajdujących się w Birmie. Na 25 hektarach uprawianych jest kilka odmian winorośli, degustujemy, nawet niezłe. Kontynuujemy naszą wycieczkę , upał daje się mocno we znaki zmuszając nas co i rusz do postojów. W maleńkiej przydrożnej knajpce (jak się okazuje nie przypadkowej –Marek już tu kiedyś był),zasiadamy wprost na podłodze i poznajemy smaki lokalnych sałatek np.robionej z długiej fasoli czy też ze sfermentowanych liści herbaty popijane piwem i przegryzane olbrzymimi chyba ziemiaczanymi chrupkami ….pycha. Obok nas zasiada kilku młodych birmańczyków .Wciągają nas w rozmowę, są ciekawi świata i nas. My również pytamy o wielkość ich rodzin, marzenia, słuźbę wojskową ,która podobnie jak kiedyś u nas nie cieszy się popularnością i jest obowiązkowa. Aye Ko sympatyczny 19 -latek obiecuje na nas czekać nad jeziorem i być naszym przewodnikiem po wsi Main Thauk. Okazuje się , że jeden z siedzących chłopców był przewodnikiem Marka dwa lata wcześniej, jest dużo śmiechu , na zdjęciach zrobionych wtedy rozpoznają swoich przyjaciół, ciocie, rodziców. Pedałujemy dalej , na rogatkach czeka Aye Ko. Zwiedzamy miejscowy klasztor, szkołę buddyjską. W Birmie chłopiec by mógł stać się mężczyzną , staje się na jakiś czas mnichem. Nasz przewodnik nosił szafranowe szaty przez rok. Póżniej wybrał świecką ścieżkę. Długim, drewnianym pomostem dochodzimy do wsi i popołudniowe słońce wyczarowuje przepiękne widoki. Na dwóch płaskich długich łódkach przemierzamy kanały, pełniące tu rolę ścieżek, nasi przewożnicy często pomagają sobie we wiosłowaniu nogą (technika ta jest wyjątkowa i używana tylko przez Inthi-ludzi jeziora.) Wszystkie domy zbudowane są na palach na nich też są klatki dla zwierząt, szkoła. Mieszkańcy w wodach kanałów myją się i piorą. Złote refleksy kładą się na wodzie, domach, odbijają się w tafli jeziora, bajkowo!!! Nasz przewodnik zabiera nas do swojego rodzinnego domu, poznajemy jego rodziców, szwagra i brata.Trzy starsze siostry wyprowadziły się już do domów mężów. On i starszy brat mieszkają z rodzicami. Z uśmiechem Aye Ko mówi , że nie spieszy się do żeniaczki i planuje założyć rodzinę ,za kilka lat. Obyczajowość nie zabrania młodym spotykać się i tylko ojciec naszego przewodnik, po rodzicielsku marudzi na coraz to nowe sympatie (skąd my to znamy?).Oczywiście jesteśmy częstowani herbatą, tak jak właściwie w każdym miejscu w Birmie. Dyskretnie rozglądamy się , prostota i funkcjonalność pomieszczeń zadziwia . Kuchnia, pokój sypialny ,wspólne pomieszczenie z ołtarzykiem domowym. Wracamy, zamieniamy nasze łódki na łodzie motorowe i pakujemy się razem z rowerami. Wracamy do Nyaungshwe, dzień się kończy. Marek umawia się z Aye Ko, że rano zabierze nas łodzią w podróż po jeziorze.
Okiem obiektywu
Po takim widoku ryż będzie smakował inaczej…
Tur de Birma , lider na czele…
Wioo koniku…
Nas nie digoniat…
A tak umiecie…
Kuchnia birmańska słynie z czystości …
Pieknie, tylko pozazdroscic wrazen 🙂 pozdrawiam
No ja tam Was nie bardzo widzę w tej waskiej łódce Aye Ko w rejsie po jeziorze. Wezcie kapoki.